Tytuł: Dwór cierni i róż
Autor: Sarah J. Maas
Cykl: Dwór cierni i róż
Tytuł oryginalny: A court of thorns and Roses
Liczba stron: 524
Wydawnictwo: Uroboros
Feyra pochodzi z rodziny, która straciła cały majątek. Ma dwie starsze siostry i ojca, jednak to ona musi pracować, by nie umrzeć z głodu. Gdy więc spotyka w lesie nadprzyrodzonych rozmiarów wilka, nie waha się, by go zabić, zanim on zabije ją. Okazuje się jednak, że to nie był zwyczajny wilk, a za jego życie musi zapłacić swoim. Takim sposobem rozpoczynają się jej przygody na ziemiach Prythianu, wśród fae wysokiego rodu.
Tyle razy już to mówiłam, że chyba każdy wie, że nie czytam za wiele fantastyki. Mój umysł nie przyswaja zbyt dobrze nowych światów, zmyślonych imion i nazw. Raczej ciężko czyta mi się książki tego gatunku, więc nie siegałam za wiele w moim życiu. Jednak ostanio swoją premierę miało tyle książek fantastycznych, o których wszyscy mówią i wszyscy je uwielbiają, że po prostu myślałam zobaczyć o co właściwie chodzi. Mój wybór padł na Dwór cierni i róż z kilku powodów. Pierwszy był taki, że Sara J. Maas z grona pisarzy, których brałam pod uwagę, była chyba najbardziej chwalona. Poza tym bardzo zachęcał mnie motyw z Pięknej i Bestii, bo uwielbiam inspirację klasycznymi bajkami (notabene, dlaczego nikt nie napisał książki inspirowanej Małą Syrenką? To mogłoby być naprawdę ciekawe).
Na szczęście nie było mi ciężko wejść w świat wykreowany przez Sarę J. Maas. Myślę, że był on właśnie wprowadzany stopniowo, nowe nazwy również nie uderzyły nas od początku, a po prostu wszystko było płynnie wytłumaczone. Byłam zaskoczona, że tak łatwo było mi się zapoznać z tym uniwersum. Muszę jednak przyznać, że przez cały czas nie mogłam się wyzbyć wrażenia o podobieńswie z Westeros, od George'a R. R. Martina. W obu tych krainach na południu znajdował się świat ludzi, na północy zaś, oddzielone murem ziemie należące do magicznych istot, o których tak naprawdę żaden człowiek nie wie za wiele. Oczywiście nie można porównać Prythianu do Północy, bo różnic jest więcej niż podobieństw, jednak nie będę ich wymieniać. Jeśli chodzi o świat w Dworach to naprawdę uważam, że autorka wykonała dobrą robotę. Pomijając już to, że nie był on dla mnie ani trochę przytłaczający, był naprawdę nieźle wykreowany. Stworzenia które wymyśliła Maas, krainy i w ogole cała ta otoczka wokół fabuły – jestem zdecydowanie na tak.
Fabuła też bardzo mi się podobała! Skłamałabym, mówiąc że nudziłam się chociażby przez moment. Okay, może z początku rzeczywiście było mniej akcji, a wszystko zaczęło się rozkręcać dopiero w drugiej połowie. Myślę jednak, że gdyby książka od razu zaserwowała nam coś bardzo ekscytującego, to zniechęciłabym się, dlatego, że, jak już wcześniej mówiłam, potrzebowałam stopniowego wprowadzenia w ten świat. Jednak sam pomysł autorki na tę książkę, na kolejne wydarzenia był naprawdę, mogę to powiedzieć z ręką na sercu, genialny. Maas stworzyła tak naprawdę historię sięgającą setki lat wstecz, wręcz idealnie się uzupełniającą. Jedyne, co nie było dla mnie przewidywalne to zagadka, którą Amarantha zadała Feyrze. Od razu zgadłam jaka jest odpowiedź, chociaż może autorka chciała, żeby zagadka jeszcze mocniej pokazała jak głupia jest główna bohaterka. Nie mam żadnych oporów, żeby powiedzieć, że Feyra to najgorsza żeńska postać literacka, o jakiej czytałam. Nie znam bardziej sprzecznej, niedorzecznej i irytującej zarazem bohaterki niż ona. Jej główną cechą charakteru było robienie na przekór wszystkiemu, co ktoś jej polecił, przez co co chwilę wpadała w tarapaty. Jeśli w taki sposób autorka miała na celu tworzyć fabułę, to obejmujemy jej jeden punkt. Feyra tak bardzo mnie wkurzała, że nie raz musiałam odłożyć książkę i odpocząć od niej, a nawet teraz, jak o niej myślę, to zaczynam się irytować. Ugh!
Nie bardzo wiem, co powiedzieć o głównym męskim bohaterze. Tamlin był wykreowany na idealnego księcia, który dba o poddanych, gardzi złem i oczywiście zakochuje się w głównej bohaterce. Mój problem z nim polegać na tym, że właściwie nie jestem w stanie znaleźć u niego jakiejkolwiek wady. Jest zbyt idealny, by być prawdziwym. Nie jest wkurzający jak Feyra, ale też nie jest bohaterem, który od pierwszych stron stał się moim książkowym zauroczeniem. On po prostu jest. Zbyt perfekcyjny, by mieć jakiś swój charakter. Wyobrażam sobie tworzenie Tamlina, jako otworzenie słownika na przymiotnikach i dawanie wszystkich pozytywnych cech, jakie dało się znaleźć. Po prostu... Za dużo cukru.
Z drugiej stwory mamy natomiast Rhysanda, o którym chyba najwięcej pozytywów słyszałam, zanim zaczęłam tę książkę. Jakby cała kobieca cześć książkowej społeczności w jednej chwili zakochała się w jednym bohaterze. Jeśli chodzi o moje stosunki do Rhysa, to na pewno myślę o nim w bardziej przychylny sposób, niż o Tamlinie. Podobało mi się to, jak zachowywał się wobec Feyry i jego prawdziwe pobódki. No i miał wady, a to go czyniło bardziej rzeczywistym.
Moje serce skradł jednak nie kto inny, jak Lucien. Polubiłam go od pierwszej chwili, jak pojawił się w książe, a potem cały czas moja sympatia do niego tylko wzrastała. Chyba jako jednyny zauważał dokładnie to samo, co ja w zachowaniu Feyry. Mimo wszystko do samego końca pozostał wiernym przyjacielem i po prostu nie dało się go nie kochać. Poza tym był rudy! Kto nie kocha rudych? No dobra, może znajdzie się kilka osób.
Im więcej czasu po przeczytaniu mija, tym bardziej podoba mi się Dwór cierni i róż. Na Lubimy Czytać oceniłam tę książkę 6/10, lecz teraz dałabym jej nawet 6,5, albo nawet 7 punktów, bo pomimo bohaterów, to była naprawdę warta poznania historia.